piątek, 30 września 2016

Ja rozczarowana, czyli "Ja, potępiona" Katarzyny Bereniki Miszczuk

Nie dane mi było przeczytać dwóch poprzednich części, stwierdziłam, że jeżeli spodoba mi się ta, którą mam w domu to uzupełnię braki. Na szczęście nie będę musiała tego robić.

Odpowiedź na pytanie pierwsze: wygrałam książkę w konkursie, sama bym sobie jej nie kupiła. Odpowiedź na pytanie drugie: nie trzeba czytać poprzednich części, żeby połapać się o co w tym wszystkim chodzi. Serio. Skończyłam tę książkę tylko dlatego, że zawsze kończę każdą książkę, którą zaczynam czytać (no dobra, Biblii nie skończyłam czytać, ale tak jakby zmienił mi się światopogląd w trakcie lektury). I wiem na pewno, że nie sięgnę po dwie poprzednie książki.

Wiktoria Biankowska – niby tam zwykła Polka, mieszka sobie, żyje, je, śpi. Oprócz zwykłych supermocy, jakie posiada każdy człowiek (m.in. ponadnaturalna prędkości w drodze na autobus) posiada również Iskrę Bożą oraz moce diabelskie. W skrócie mówiąc: pstryknięciem palców potrafi obrócić wszystko w drobny mak. Czy Wiki może mieć normalnego chłopaka? Ależ nie. Mężczyzną jej życia zostaje, wybrany po długich za i przeciw, przystojny diabeł Beleth. Tak się składa, że w skutek nieszczęśliwego wypadku ten przystojny diabeł pozbawia ją życia. Pech to pech, Wiktoria wybiegła za Piotrkiem, swoim byłym, z którym zerwała, zobaczyła że zgubił portfel, podniosła go, na chodniku namalowano kredą znak „x”, zdziwiła się, a po chwili miała bliskie spotkanie z ciężarówką z mrożonkami. Zginąć miał Piotrek, padło na Wiktorię: byłą diablicę, niedoszłą anielicę. Gdyby trafiła do Nieba: spoko, jakoś to przeżyjemy. Do Piekła: wieczny miodowy miesiąc z przystojnym diabłem. Tak się składa, że Beleth przekupił wszystkich, których miał przekupić i ciężarówka z mrożonkami wysyła przypadkowo martwą Wiktorię do Tartaru.

Tyle z ciężkiego spoilera. Moje wrażenia: jeżeli tworzysz bohatera, który potrafi strzeleniem palców stworzyć sobie ubranie, jedzenie, dom, samochód, skrzydła wyrastające z pleców, który potrafi machnięciem ręką wyrzucić bandę oprychów na metry w tył, który może stać się niewidzialny … to dlaczego ten oto superbohater nagle zaczyna uciekać. Serio. W każdym filmie, w każdej książce doprowadza mnie to do szału. „Mam supermoce, mogę wszystko … o nie gonią mnie, mają miecze, muszę uciekać tup tup tup”. Dla mnie jest to niekonsekwencja i tyle. Albo bohater jest wszechmocny albo nie jest. Gdyby jeszcze postać Wiktorii utraciła w Tartarze swoje moce i byłaby zwykłą zmarłą duszyczką: ok, rozumiem, zmiana klimatu, nie ma mocy, musi uciekać. Ale nie. Wiki posiada swoje cudowne, szalone moce i nie potrafi zwiać z Tartaru. Z takimi możliwościami Wiktoria i przystojny Beleth powinni rozwalić wszystko w drobny mak i nie bawić się w walki, więzienia, uciekanie, przemiany i inne głupoty. Pstrykasz palcami i masz co chcesz. Ale bohaterowie jakby na siłę robią wszystko tak, żeby nie było łatwo, co w konsekwencji prowadzi do tego, że całą historię można by zamknąć w 100 stronach.

Zakończenie książki? Jeżeli czekacie na pokaz fajerwerków na samym końcu to muszę was rozczarować: wszystko okazuję się jednym, marnym „pufff” i to nawet bez wykrzyknika.

Mam propozycję dla każdego kto zabiera się za czytanie tej książki, a podejrzewam, że pasuje to też do dwóch poprzednich części: gra pijacka. Przygotowujemy sobie wiadro wódki, kieliszek i zaczynamy czytać. Za każdym razem kiedy pojawi się zwrot „przystojny diabeł” wychylamy kielona. Gwarantuję, że nie dacie rady doczytać książki do końca.

Podsumowanie: pomysł całkiem niezły, ale historia źle opowiedziana. Bohaterowie dostali za dużo władzy. Na siłę są stwarzane problemy, a potem w dziwne, pokrętne sposoby chce się je rozwiązać, chociaż droga jest całkiem prosta.

PS. Nadużycie słowa przystojny było celowe i nie ucierpiał przy tym żadnej diabeł.

środa, 28 września 2016

Koedukacja zawsze dobra

Fragment wspomnień Kazimierza Kutza z książki 75. lecie I Liceum Ogólnokształcącego im. Tadeusza Kościuszki w Mysłowicach

(kliknij na cytat - będzie większy)

poniedziałek, 26 września 2016

"McDusia" Małgorzaty Musierowicz, czyli ciepłe kluchy po raz dziewiętnasty

U Borejków trwają przygotowania do Świąt. W Poznaniu pojawia się Magdalena Ogorzałek, przez swoje uwielbienie do frytek i innych fast foodów zwana McDusią (przezwisko to wymyślił oczywiście niewyparzony język Idusi Borejko). McDusia pojawia się w Poznaniu ze smutnego powodu, jej zadaniem jest uporządkowanie pewnego mieszkania, w którym „zabrakło czyjegoś głosu”. W Ignacego Grzegorza Strybę, zwykle stoika i mola książkowego, trafia strzała Amora. W Magdusię również trafia strzała, ale niestety uczucia swoje kieruję w stronę Rudzielca, czyli Józin … to jest, Józefa Pałysa. Pepe jako prawdziwy mężczyzna nie bawi się w miłostki tylko twardo stąpa po ziemi. Ale w sumie ta Agata z jego klasy … no i przecież jest jeszcze Trolla!

Wszystko zbiega się ze ślubem Adama i Laury. Tygrys, jak to Tygrys, szaleje. Ale zamiast czupurnego zwierzaka, jakim była wcześniej, możemy zobaczyć spokojną, łagodną dziewczynę … co nie znaczy, że Tygrysek schował już na dobre swoje pazurki. Jak wiadomo śluby w tej rodzinie nie mogą przebiegać normalnie i bez żadnych wypadek. Dwie pary butów, tak na wszelki wypadek, oczywiście zostały zakupione, ale czy ktoś przewidział, że w tym całym świątecznym zamieszaniu straci się suknia ślubna? Kiedy pojawia się nieoczekiwanie Janusz Pyziak największe rozterki ma nie Laura, a Gabrysia, której Janusz wyrządził wiele krzywd.

Sielsko, wiejsko i anielsko. Tak w skrócie mogłabym opisać 19. tom Jeżycjady. Wszystko dobrze się kończy (chociaż jeden wątek jest dość smutny). Mamy powieść niezwykle rodzinną, ciepłą, tak jak większość tomów z tej serii. Ciepła herbata i domowe ciasto, upieczone przez Milę Borejko, uspokoi zszargane nerwy i pozwoli spokojnie się zastanowić. Stół w kuchni na Roosevelta pomieści każdego i wydaje się być magicznym miejscem, gdzie wszelkie troski znikają a miód leje się na rany.

Z tomu na tom wszystko wydaje mi się coraz bardziej naiwne i przesłodzone. Czasami zastanawiam się dlaczego jeszcze tak bardzo przeżywam pojawianie się kolejnych części. Prawie wszyscy bohaterowie z Jeżycjady towarzyszyli mi od dzieciństwa. Traktuję całą serię jak przyjaciele, z którym już nie utrzymuję zbyt częstych kontaktów, ale gdy tylko go spotykam to mamy dużo rzeczy do omówienia. Tak jest z Jeżycjadą. Niby już nie porywa mnie tak jak dawniej, niby już to nie jest to czego oczekuję, ale wspomnienia wszystkich godzin, które spędziłam na pochłanianiu opowieści o rodzinie Borejków, Żaków, Genowefie Pompke, wracają z każdym kolejnym tomem. Nie wielbię już tych książek bezgranicznie i widzę jak bardzo są wyidealizowane - nawet jeżeli pojawiają się tematy trudne, jak ciąża z zaskoczenia, czyjaś śmierć itp. to nadal wszystko w finale kończy się z uśmiechem na ustach. Jeżycjada nadal mnie do siebie przekonują, a czytanie kolejnych tomów jest wróceniem do beztroskich czasów, kiedy nie miałam zmartwień (oprócz matematyki, która jest moim zmartwieniem po dzień dzisiejszy).

niedziela, 25 września 2016

Nigdzie, ale zawsze gdzieś, czyli "Nigdziebądź" Neil Gaiman

Nazwisko Gaimana cały czas napotykałam. A to w internetach ktoś o nim wspomniał (szczególnie przy Doktorze Who), a to ktoś napisał, że Gaiman ciekawe książki pisze. I cały czas mówiłam sobie „Dobra, czas wziąć się za książki tego Nejla Gejmana … czy jak mu tam”. I tak się brałam, że się nie brałam, bo zawsze coś ciekawszego miałam do roboty. Aż tu nagle, proszę ja was, wchodzę na Filmweb. Filmweb jaki jest każdy widzi. I dowiaduję się, że powstaje radiowa adaptacja „Nigdziebądź” (tytuł już wcześniej obił mi się o uszy), a jedną z postaci zagra *głębokie westchnienie* Benedict Cumberbatch *omdlenie*. Ad rem: postanowiłam przeczytać „Nigdziebądź”. Akurat tak się złożyło, że przed zajęciami – jak to zwykle bywa na bibliotekoznawstwie – trwała wymiana książek, czyli „aaa, oddaję ci”, „masz dla mnie?”, „ooo, to ja jestem druga w kolejce, chcę to przeczytać” itd. I w ten cudowny dzień właśnie ktoś oddał mojej koleżance „Nigdziebądź”. Gdy zobaczyłam książkę, sprytnym i zwinnym ruchem przechwyciłam ją i schowałam do torby. Koleżanka powiedziała tylko „Aha” oraz „W sumie dobrze, bo i tak nie mam na nią miejsca na półce”, a druga koleżanka od razu zaklepała sobie kolejkę zaraz po mnie, bo też chciała zawsze coś Gaimana przeczytać. I przeczytałam. Wreszcie. I bardzo mi się spodobało.

Londyn. Takie miasto. Każdy jest w stanie mniej więcej określić gdzie się znajduje. Ale nie wszyscy wiedzą, że oprócz tego Londynu, w którym każdy z nas może pracować na zmywaku, czyli Londynu Nad – istnieje jeszcze Londyn Pod. Nie wie tego na pewno jeszcze główny bohater, Richard Mayhew, który ma bardzo spokojne życie. Dom, praca, narzeczona. Jak to zwykle bywa, jeżeli główny bohater ma spokojne życie to zaraz ono przestanie być spokojne. I proszę, Richard zgadza się pomóc kobiecie imieniu Drzwi (tak, jak to czym w złości każdy lubi trzaskać). I to go gubi. Staje się niewidzialny dla ludzi w Londynie Nad, chociaż mężczyzna jeszcze nie wiem, że istnieje jakiś inny Londyn. Tylko tajemnicza dziewczyna o imieniu Drzwi może mu pomóc, więc postanawia ją odszukać. Przechodzi do Londynu Pod – widmowo-upiornego miasta. Panna Drzwi postanawia pomóc Richardowi wrócić w całej jego widzialnej okazałości do jego Londynu. Trzeba tylko odnaleźć anioła Islingtona, który gdzieś tam był … podobno. Tropem Richarda i Drzwi (brzmi jak firma produkująca elementy drewniane) podążają dwaj mordercy, którzy są niezwykle spragnieni krwi. Do Poszukiwaczy Zaginionego Anioła dołącza Łowczyni (która jest legendą) oraz Markiz de Carabas (który też jest legendą … w pewnych kręgach). Mordercy drepczą im po piętach, szczury biegają, a w Londynie Pod nic nie jest takie jak mogłoby się wydawać.

Fantastyka, akcja, morderstwo, humor – wszystko we właściwych proporcjach. Krew, śmierć, strach, przerażenie, smutek, samotność, tęsknota. Ta książka to kocioł pełen różnych emocji. Łatwo wyczytać morał. Bo czy nasze zwyczajne, szare życie nie sprawia, że zaczynamy być niewidzialni dla innych osób? Codziennie te same obowiązki. Stajemy się szarzy i nudni. Znudzeni własnym życiem. W momencie jeżeli zaczynamy się wyróżniać, odkrywać siebie na nowo, często gęsto wzbudza to sprzeciw społeczeństwa. Wiem co mówię, sama tego doświadczyłam. Odrobina szaleństwa, szybka decyzja – może diametralnie zmienić nasze życie. Niestety, życie to nie jest książka, nie wszystko kończy się szczęśliwie, ale … czy czasami nie warto spróbować? Zaryzykować i postawić krok w nieznane. A nóż widelec się uda.

czwartek, 8 września 2016

Wymyśl mu zajęcia to nie będzie miał czasu na głupoty, czyli Pete Johnson - "Jak wychować sobie rodziców"

Nie przeczytałam tej książki dlatego, że przegrałam jakiś zakład. Zrobiłam to sama z własnej woli. A właściwie po pewnym zdarzeniu. Uczennica przyszła do biblioteki, żeby zwrócić książki – między innymi właśnie tą. Na pytanie, czy książka jej się podobała odpowiedziała, że mama nie pozwoliła jej przeczytać tej książki. Lekko mnie zatkało. Postanowiłam sama zapoznać się z tą książką i zobaczyć, czy na serio aż tak jest groźna dla autorytetu rodziców. I wiecie co? Nie jest zupełnie. Wręcz przeciwnie – ta książka może pomóc rodzicom zapanować nas swoimi dziećmi.

Książka napisana jest w formie pamiętnika, co bardzo lubię. Głównym bohaterem jest dwunastoletni Louise (wymawia się Lu-ii, a nie Lułys), którego poznajemy zaraz po jego pierwszym dniu w nowej szkole. Razem z rodzicami i młodszym bratem, sześcioletnim Elliotem, przeprowadzają się bliżej Londynu, ponieważ tata dostał nową propozycję pracy i aż żal było nie skorzystać. Rodzice zadowoleni, Elliot zadowolony tylko Louise tak nie bardzo potrafi przyzwyczaić się do zmiany. Nasz bohater uczęszcza do najlepszej szkoły w mieście, crème de la crème wśród szkół. I od tego wszystko się zaczyna, bo prawdę mówią Louise nie jest specjalnie pilnym uczniem. Dyrektor Pluj (nazwany tak, bo pluje przy mówieniu) powtarza ciągle, że chłopiec ma szczęście, że trafił do jego szkoły, a wychowawca Pan Robakowski (w tym nie ma nic śmiesznego, po prostu biedak ma tak na nazwisko) ma nadzieję, że Louise zasłuży się dla szkoły. Tak się składa, że wielkim marzeniem Louisa jest zostanie światowej sławy komikiem, więc swoje żarty ćwiczy na każdym, kogo spotka. Niestety, nowa szkoła jest żartoodporna. Od razu po pierwszy dniu okazuje się, że chłopiec trafił do szkoły, która jest wypełniona ambitnymi dziećmi swoich ambitnych rodziców. Dostałeś 6 minus? Stać cię na 6! Dostałeś 4? Mama i tata poświęcili dla Ciebie tak wiele, a ty się nie uczysz!

Na szczęście Louise się tym nie przejmuje, nie ma zamiaru starać się bardziej niż dotychczas, dzięki czemu przynosi mierne oceny, ma dużo czasu dla siebie, a i zdrowie psychiczne jest w jak najlepszym stanie. Gorzej z jego rodzicami, których na pewno porwali kosmici. Sprawdzanie zeszytów? Oczywiście! Wypytywanie o oceny? Jak najbardziej! A może dodatkowy kurs francuskiego i korepetytor z angielskiego i matmy? Synku, musisz się starać, być ambitny, możesz dużo osiągnąć. A kiedy rodzice skonfiskowali telewizor Louisa i zaczęli przesiadywać w jego pokoju, chłopiec zdaje sobie sprawę, że coś jest nie tak … i niech kosmici, którzy porwali jego prawdziwych rodziców, natychmiast ich zwrócą, bo ile można wytrzymać z tymi nadgorliwymi.

W końcu Louise zgadza się na tygodniowe warsztaty teatralne. Poznaje na nich Maddy, która postanawia zostać jego impresariem. Przynosi mu wiadomość o konkursie talentów. Rozmowa z rodzicami nie przynosi jednak oczekiwanych rezultatów: Louise ma się skupić na nauce, a nie na jakiś głupotach. Maddy informuje go o castingu do telewizji – każdy zgłoszony ma 3 minuty na zaprezentowanie swojego talentu. Louise wie, że to jego szansa, by stać się sławnym i znanym komikiem. Jest tylko jedna przeszkoda – rodzice, który nie zgadzają się na nic poza tym, co jest dobre dla niego i może mu pomóc zdobywać dobre stopnie. Czy Louise się podda i zrezygnuje ze swojego marzenia? Jak można się domyślić – oczywiście, że nie. Chłopiec i jego koleżanka mają plan i to wcale nie najgorszy.

Książka jest bardzo zabawna i naprawdę mi się podobała. Moim zdaniem nie tyle jest to książką o tym jak wychować sobie rodziców, ale i książka dobrze odwzorowująca punkt widzenia dzieci na różne sprawy. Jak już wcześniej pisała to nie tylko książka dla dzieci, ale też książka dla rodziców, którzy chcą lepiej zrozumieć swoje pociechy. A morał z tej książki jest krótki i niektórym znany – rodzice powinni rozmawiać z dziećmi, a dzieci z rodzicami, żeby mogli zrozumieć siebie nawzajem, a ich wspólne życie nie było tylko pasmem buntu, nerwów, krzyków i złorzeczeń.

wtorek, 6 września 2016

"Sauron Travel" - czyli moja niczym nieskrępowana młodzieńcza głupota

Parę słów wyjaśnienia. Dawno temu, kiedy do kin wchodziły kolejne części "Władcy Pierścieni", zaczęłam pisać fanfiki związane z utworem Tolkiena. Opowiadania były różne, większość z nich mam schowane na dnie szafy i przydeptane - myślę że ponownego ich wyciągnięcie może rozpętać jakąś wojnę. To co zamieszczam poniżej jest z gatunku "prawie się tego nie wstydzę". Napisałam to z kuzynem (rok młodszym). W dziecięcej (dobra, ja miałam lat 15, kuzyn 14) głupocie zamieściliśmy to w internecie. Jakie było moje zdziwienie, kiedy wczoraj wzięłam, wpisałam tytuł i okazało się, że to jeszcze jest i wisi. Jak pierwszy link. Nie pozostaje mi nic innego, jak się do tego przyznać, zanim zrobi to ktoś inny :P

UWAGA! Pisownia oryginalna!

"Sauron Travel"

Biuro podróży „Sauron Travel"
Oferuje atrakcyjną wycieczkę do Mordoru
Gratis: Wrzucenie Jedynego Pierścienia do Góry Przeznaczenia

Program dnia: 1 dzień
1. Wyjazd autokarem z Hobbitonu.
2. Przyjazd do Szarej Przystani. Zwiedzanie.
3. Wyjazd z Szarej Przystani.
4. Przyjazd do Wichrowego Czubu. Posiłek i nocleg w schronisku.

Program dnia: 2 dzień
5. Wyjazd z Wichrowego Czubu.
6. Przyjazd do Rivendell + uczestnictwo w tajnej naradzie u Erlonda
7. Wyjazd z Rivendell
8. Podjazd pod Góry Mgliste.
9. Przejście przez Morie + walka z orkami i trollami oraz ucieczka przed Barlogiem i bezpłatny seans filmowy
pt. ,,Śmierć Gandalfa"
10. Wyjście z Morii.
11. Przyjazd do Lothlorien + posiłek i nocleg pod gołym niebem oraz bezpłatne wróżenie z wody u wróżki Galadrieli.

Program dnia: 3 dzień
12. Wyjazd z Lothlorien + dary od Pani Galadrieli.
13. Postój w połowie drogi do Fangornu + stamtąd płatny (15 $ od osoby) przejazd na encie aż do Fangornu.
14. Zwiedzanie Fangornu, a stamtąd wyjazd do Isengardu + darmowy udział w Ostatnim Marszu Entów
i obaleniu pozaziemskiego imperium Sarumana.
15. Wyjazd do Mrocznej Puszczy. Posiłek i nocleg.

Program dnia: 4 dzień
16. Zwiedzania pałacu króla Thranduila pod przewodnictwem księcia Legolasa + podjazd
pod Góry Mrocznej Puszczy.
17. Przyjazd do Gondoru. Audjencja u króla Aragorna za zupełną darmochę + zakup ubrań
u Gandalfa w sklepie ,,Ścierka & Spółka". Posiłek i nocleg w karczmie ,,U Frajera z Gondoru".

Program dnia: 5 dzień
18. Wyjazd z Gondoru.
19. Przyjazd do Rohanu (zupełna dziura)
20. Uczestnictwo w Bitwie o Helmowy Jar,
21. Wjazd z Helmowego Jaru nad brzeg Aunduiny.
22. Przeprawa przez Aunduine.
23. Wyjazd do Mordoru. Nocleg i wyżywienie pomiędzy trupami orków.

Program dnia: 6 dzień
24.Wypływ łódkami na Morze w Mordorku
25. Zwiedzanie pałacu Saurona.
26. Rozdawanie autografów Drużyny Śródziemia .Wspólne zdjęcie.
27. Herbatka z Gollumem
28. Wrzucenie Pierścienia do Góry Przeznaczenia (każdy po jednym rzucie) + spektakl pt. ,,Upadek potęgi Saurona"

Program dnia: 7 dzień
29. Pożegnanie i całusy od Saurona i reszty
30. Powrót do domu (Hurrrrrrrrrrrrrrrrrrraaa(...)

niedziela, 4 września 2016

Trylogia "Ognisty Wiatr" Williama Nicholsona

 SPOILERY!
Poniżej znajdują się recenzje wszystkich tomów trylogii.

Na poprzednim blogu rozbiłam recenzje na trzy osobne posty, ale przy przenosinach postanowiłam je połączyć w jeden dłuuuuuugi post. Jeżeli ktoś nie czytał jeszcze żadnej z książek, a planuje to proponuję przeczytać jedynie recenzję pierwszego tomu, a resztę sobie darować, bo chcąc nie chcąc, chociaż się starałam jak nie wiem co, kolejne recenzje zdradzają zakończenia poprzednich tomów.

Pryskaliwkać egzaminy, czyli Pieśniarz Wiatru
„Przysięgam starać się bardziej,
sięgać wyżej i pracować ze wszystkich sił,
by jutro być lepszym niż dziś.
Z miłości do naszego Imperatora i dla chwały Aramanth!”
Poznajmy miasto Aramanth. Wszystko w nim jest idealnie poukładane. Również ludzie i ich życie. Każdy człowiek podporządkowany jest punktacji. Punkty przyznaje się od najmłodszych lat. Za wszystko. Punkty zebranego przez każdego członka rodziny wpływają na ogólną rodzinną punktację. Im punktacja jest wyższa, tym lepiej żyje się rodzinie – począwszy od mieszkania, a skończywszy na produktach w sklepie. Ponieważ miasto składa się z kręgów. Najniżej znajduje się Szara Dzielnica, gdzie ludzie mieszkają w jednym pokoju i noszą szare ubrania. Później jest dzielnica Kasztanowa, następnie Pomarańczowa, Szkarłatna, a na końcu Biała. Każda dzielnica ma osobne szkoły i sklepy. Im wyższa punktacja, tym rodzina mieszka w wyższym kręgu. Ale rodzinie Hathów, którą poznajemy, jakoś specjalnie na tej punktacji nie zależy. Hanno Hath, ojciec, jest bibliotekarzem. Mama, Ira Hath, zajmuje się wychowaniem dwuletniej córeczki Pinto, zwanej PinPin. Hanno i Ira mają jeszcze dwójkę dzieci – 10-letnie bliźniaki Kestrel i Bowman, którzy mają zdolność rozmawiania ze sobą za pomocą myśli. Wśród tego uporządkowanego świata rodzina odstaje – Hanno od trzech lat nie awansował i nie specjalnie się tym przejmuje, jego żona jest najszczęśliwsza, kiedy cała rodzina jest razem, podobnie dzieci. Kestrel nie cierpi tego miasta, kocha za to Pieśniarza Wiatru – dziwną konstrukcję ustawioną w Białej Dzielnicy. Podobno kiedyś śpiewał, ale jego głos został odebrany, by ocalić miasto. Według legendy przyjdzie czas, że zaśpiewa znowu. Tylko kiedy? Po tym jak wszystko idzie źle, a punktacja rodziny spada na łeb na szyję – Kestrel dostaje zadanie od samego Imperatora by odnaleźć głos Pieśniarza Wiatru. Kestrel, razem z bratem Bowmanem i kolegą z klasy, Mumpo, wyruszają w niebezpieczną podróż. W podróż, która musi zakończyć się sukcesem, by miasto się odmieniło, a ludzie zaczęli żyć normalnie.

Rodzeństwo jest jak ogień i woda: spokojny Bowman i wybuchowa Kestrel, która wprowadza zamieszanie w spokojne życie Aramanth. Kess w bardzo przykry sposób odnosi się do Mumpo – przez połowę książki zwroty „Zamknij japę” i „Jesteś głupi” są często używane i wcale nie po przyjacielsku. Im bliżej finału poszukiwań głosu Pieśniarza Wiatru, tym przyjaźń między bliźniętami a Mumpo zacieśnia się, a Kestrel widzi go w nowym świetle: to już nie tylko Mumpo, opóźniony chłopak bez rodziców, który wyruszył z nimi z miasta, ale również przyjaciel, na którym można polegać.

Na okładce książki umieszczono cytat z „Daily Telegraph”: „Klasyczna historia w stylu Harry’ego Pottera, która tylko czeka, by wspiąć się na listy bestsellerów”. Moja pierwsza myśl: no cóż, gdyby była bestsellerem, to nie leżałaby w pudle z książkami przeceniona na 10 zł. Ale jak wiemy, Harry Potter miał świetną reklamę i już na długo przed ukazywaniem się kolejnych części robiono wokół niego szum, aż tłumy czekały przed północą w dzień premiery na otwarcie drzwi księgarni. Może gdyby reklama sagi „Ognisty Wiatr” była przemyślana i większa, mogłoby się coś z tego wykluć, a tak – całą sagę można kupić już za 30 zł, co przy cenie sugerowanej każdego tomu (33 zł), jest śmiesznie niską kwotą. Ogólnie po skończeniu książki miałam podobne odczucia jak po pierwszej części „Igrzysk śmierci”: niby pierwsza część stanowi zamkniętą opowieść, ale świadomość tego, że czeka na mnie jeszcze część druga i trzecia, sprowadza pewien niepokój. Bo co można jeszcze wymyślić? Okazuje się, że można. I oby kolejne tomy były równie dobre jak ten pierwszy.

Książka trzyma w napięciu i bardzo dobrze się ją czyta. Naszpikowana jest dość nagłymi zmianami akcji. Wstrzymałam oddech kiedy pojawili się Zarowie, najbardziej przerażający wojownicy na świecie. Kiedy czytelnikowi wydaje się, że teraz już nic nie może stanąć podróżnikom na drodze, autor książki wylewa nam na głowę kubeł zimnej wody. Chciałam tutaj machnąć litanię o tym, dlaczego, u licha, autor nazwał chłopca Bowman. Podenerwować się, że tyle imion wymyślił i skończyła mu się inwencja przy bracie bliźniaku, którego nazwał po prostu Łucznikiem (ang. bowman). Z ciekawości zaczęłam wyszukiwać imiona innych bohaterów: Kestrel to po polsku Pustułka, Hanno był kartagińskim żeglarzem z V wieku p.n.e., który według zapisków, odbył wyprawę wzdłuż wybrzeża Afryki Zachodniej. Ira oznacza po łacinie Gniew. Co do Pinto to chciałam wymyślić coś mądrego, ale w sumie ile języków tyle znaczeń: od drzwi po indyka. Skłaniałabym się ku Szpilce albo Pinezce (ang. Pin), ale to już byłoby chyba zbyt naciągana teoria. Tłumaczka po prostu zostawiła oryginalne brzmienia imion – i bardzo dobrze, trochę dziwnie czytałoby się o przygodach Łucznika i Pustułki :P. Kawał dobrej roboty w tłumaczeniu zrobiła Milena Wójtowicz (oprócz tłumaczenia zajmuje się też pisaniem – jest autorką m.in. Podatku, który bardzo lubię). Wydaje mi się, że szczególnym wyzwaniem były tutaj oryginalne przekleństwa, których używają bohaterowie książek.

Książka ma dość jasne przesłanie: czy to jest tak ważne, żeby każdego kolejnego dnia być lepszym, niż było się wczoraj? Czy ilość punktów, jaką zdobywamy, na prawdę świadczy o poziomie naszej wiedzy? Dużą rolę w książce odgrywa też strach i walka z nim. Kestrel boi się Starych Dzieci, ale wie, że musi z nimi walczyć. Hanno boi się o swoją żonę i dzieci, ale wie, że jeżeli na miasto nie spadnie nagła odmiana to życie jego rodziny przemieni się w piekło. Ale strach trzeba pokonać, bo inaczej nigdy nie pójdzie się do przodu. 

Z deszczu pod rynnę, czyli Niewolni

Po Pieśniarzu Wiatru nie od razu zabrałam się za drugi tom trylogii. Nie czułam potrzeby. Zakończenie pierwszego tomu nie zachęciło mnie do natychmiastowego kontynuowania lektury. Treść następnej części wydawała się oczywista – można było podejrzewać, że w kolejnym tomie poznamy historię życia Mathan w nowym Aramanth. A tutaj, ha ha, autor zrobił psikusa (taki dowcipniś).

Krótka recenzja: krew, śmierć, strach, niewola, tortury, taniec, przyjaźń, przemiana. Jeżeli komuś to nie wystarcza to zapraszam do czytania dalszej części ; – ).

Mija 5 lat. Kestrel i Bowman mają po 15 lat i żyją w wolnym mieście Aramanth. Pieśniarz śpiewa swoją pieśń, a ludzie są szczęśliwi. Mumpo wyrasta na przystojnego młodego mężczyznę, nadal po uszy zakochanego w Kess. Pinto ma 7 lat i uwielbia Mumpo – skrycie się w nim podkochuje. Ira Hath coraz częściej czuje w sobie iskrę proroka, swojego przodka – Iry Mantha. Lud Manth wiedzie spokojne życie. Nie wiedzą, że za chwil kilka zostanie ono zniszczone i zrównane z ziemią. Do miasta zbliża się armia Hegemonii, której zadaniem jest grabienie, łupienie i pozyskiwanie niewolników. Tak też dzieje się z Aramanth. Miasto zostaje zniszczone, a Mathanie zabrani w długa podróż do Hegemonii. Kestrel, której udaje się uniknąć pojmania, zabiera srebrny głos Pieśniarza Wiatru i podąża przez pustynię za swoim ludem . Okrucieństwo Hegemonii jest niewyobrażalne – Kestrel widzi śmierć, która dopada co słabsze osoby z jej ludu. Wycieńczona, pada na piasek, a budzi się w … powozie. Znalazła się wśród ludzi z Gangu. Dzięki swojemu sprytowi, udaje jej się zostać służącą księżniczki Johdili, które wraz z rodziną, armią i dworzanami zmierza do Hegemonii, być wziąć ślub z synem Pana, władcy Hegemonii. Chociaż Kestrel z każdym kolejnym dniem darzy księżniczkę coraz większą sympatią wie, że musi wykorzystać ją w swoim planie – księżniczka nie może zgodzić się na zaślubiny, a wtedy dzięki zamieszaniu może uda uwolnić Mathan z niewoli. Kestrel dodatkowo cierpi z powodu rozłąki ze swoim bratem-bliżniakiem – zawsze byli blisko siebie, a ich rozstanie przysparza dziewczynie niemal fizycznych cierpień.

Manthanie docierają do Hegemonii. Kraina zdaje się im piękna. Otrzymują dostatecznie dużo jedzenia. Wielu Manthan zaczyna zastanawiać się, czy nie dać za wygraną i nie pogodzić się ze swoim niewolniczym losem. Ale Ira Hath mówi – nie! Jest prorokinią i wie, że Hegemonia to nie jest ich Ojczyzna. Aramanth też nią nie było. Lud Manth musi znaleźć swój dom. Na razie trzeba czekać i przygotowywać się do ostatniej w ich życiu podróży – wyprawy do Ojczyzny. Ludzie zostają przydzieleni do prac – Bowman wybiera posadę stróża nocnego na pastwisku. Pewnej nocy przychodzi do niego dziwny człowiek z kotem: jesteś dzieckiem proroka, musisz ćwiczyć, żeby wypełnić swoją rolę. Bowman, zgodnie ze wskazówkami jednookiego człowieka, ćwiczy moc swojego umysłu. W miarę upływu czasu jest w stanie zrobić coraz więcej rzeczy tylko za pomocą siły woli. Tęskni za Kestrel. Czuje zbliżającą się chwilę, w której wypełni się jego przeznaczenie.

Drogi brata i siostry znowu się splatają, w miarę jak orszak Gangu zbliża się do Hegemonii. Czas na podejmowanie ważnych decyzji, czas na walkę ze swoimi dręczycielami. Bowman i Kestrel czekają na dzień zaślubin – to jedyna nadzieja, żeby oswobodzić swój lud. Przygotowują się do tego dnia i mają nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z ich planem.

Wiem, że powyższy opis treści może wydawać się chaotyczny. Gdybym miała zagłębiać się w szczegóły książki to recenzja byłaby dwa, a może nawet trzy razy dłuższa – tyle w książce jest różnych pobocznych wątków i szczegółów. Żeby za dużo nie powiedzieć, musiałam je pominąć, co jest korzystne dla samego elementu zaskoczenia w książce.

Autor wprowadził w drugiej części o wiele więcej brutalności niż było w pierwszym tomie trylogii. Wyraziste opisy przemocy i terroru, pozwalają sobie świetnie wyobrazić to, co przeżywa lud Manth. Muszę powiedzieć, że po drugim tomie byłam przerażona. Zarowie z pierwszego tomu to ledwo szkolna drużyna koszykówki w porównaniu z tym, co autor serwuje czytelnikom w drugim tomie (chociaż nieskończoność Zarów przeraża bardzo). Akcja w drugim tomie jest napięta jak cięciwa łuku i tylko czekać, aż nie wytrzyma i puści. Pierwszy tom to jest wyprawa na poziomki do parku, drugi tom to sprawdzian dla twardzieli. Przy czytaniu książki cały czas, gdzieś z tyłu głowy, miałam porównanie zdarzeń przedstawionych w niej do tego, co działo się w Auschwitz. To trochę porównanie na wyrost, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Nicholson w swoich opisach ociera się trochę o okrucieństwo nazistów w stosunku do więźniów obozu. Zakończenia rozdziałów są otwarte co powoduje, że zdanie „przeczytam jeszcze jeden rozdział i pójdę spać” w ogóle nie ma racji bytu. Mój przykład: po kolejnym rozdziale odłożyłam książkę i zgasiłam światło, ale po mniej niż pięciu minutach zapaliłam lampkę ponownie i wzięłam książkę, bo nie mogłam przestać myśleć o tym, co będzie.

Treść Niewolnych, jak i Pieśniarza Wiatru, ma drugie dno. Nie jest to jednak treść nacechowana samymi alegoriami, przez co czytelnikowi nie wydaje się, że czyta traktat filozoficzny zamiast książki przygodowej. W tym tomie znowu autor zawiera uniwersalną prawdę i zadaje pytania. Co lepsze: trudna wolność czy dobra niewola? Czy należy pogodzić się ze swoim losem, czy może jednak szukać wyjścia z trudnej sytuacji? Czy należy odzyskać wolność nawet za cenę życia innych ludzi? Lud Manth zadaje sobie trudne pytania, czytelnik również stara się na nie odpowiedzieć.

Pieśń Ognia, czyli Johnny, la gente esta muy loca, what the f*ck?!

Po drugiej części „Ognistego Wiatru” od razu sięgnęłam po następną. Musiałam wiedzieć, co stało się dalej. Trzecia część okazała się … no właśnie – krótko mówiąc dziwna. W skrócie: krew, śmierć, marsz, Ojczyzna, porwanie, latanie, śpiewanie, whaaaaaaaat?!?!

Manthanie nadal maszerują w stronę Ojczyzny. Maszerują i maszerują. I jeszcze maszerują. Ira Hath jest coraz słabsza – spełniają się powoli słowa jej przodka, który powiedział, że „umrze na przepowiednię”. Dzięki prorokini lud wie gdzie ma iść – Ira czuje ciepło na twarzy od strony, w którą powinni się kierować. Im bliżej celu, tym ludzie bardziej mają dosyć marszu. Chcą osiąść w dogodnym miejscu i nie ruszać dalej. Kiedy wchodzą do ciepłej doliny wydaje im się, że trafiają do Raju i to musi być ich Ojczyzna. Gdyby nie inteligencja Kestrel, ich myślenie doprowadziłoby do nieszczęścia. Na Manthan czyha znacznie więcej niebezpieczeństw i ludzi, którzy chcą im przeszkodzić w dojściu do upragnionego domu. Bowman przygotowuje się do wypełnienia swojego zadania – ostatecznego zniszczenia zła. Kestrel jest zrozpaczona tym, że brat będzie musiał ją opuścić. Kiedy nadchodzi moment, postanawia ruszyć za bratem i pomóc mu w jego zadaniu. Czas zaśpiewać Pieśń Ognia.

Kiedy druga część trylogii wywołała u mnie szok, ta wywołuje zdziwienie i niezrozumienie. Bardzo trudno jest mi ubrać myśli w słowa i wypowiedzieć się o tej książce, a jednocześnie nie zdradzić kluczowych momentów, bo to właśnie one wywołują u mnie mieszane uczucia. Parę fragmentów musiałam przeczytać po kilka razy i nadal nie rozumiem tego, co dla bohaterów książki jest oczywiste. Mam wrażenie, że autor stworzył tajemnicę, którą na końcu nieudolnie wyjaśnił. Oprócz tych paru krótkich fragmentów książka jest bardzo wciągająca i aż nie można się od niej oderwać. Po przeczytaniu zostaje pewno zdziwienie – nie wszystko było dla mnie jasne, dlaczego bohaterowie postępowali tak a nie inaczej, czy po prostu autor dobrze zawiązał akcję, ale na jej rozwiązanie nie miał już pomysłu?

Trzeci tom dorównuje brutalnością zdarzeń tomowi drugiemu. O ile pierwszy tom trylogii bez przeszkód mogą czytać dzieci w klasach IV-VI szkoły podstawowej, tak drugi i trzeci zdecydowanie skierowany jest do starszych uczniów. Sama byłam wstrząśnięta niektórymi zdarzeniami i w paru miejscach musiałam książkę odłożyć na bok, bo z powodu wydarzeń aż ciarki chodziły mi po plecach. Książka trzyma w niepewności praktycznie do samego końca.

Nie można oprzeć się wrażeniu, że droga Manthan do Ojczyzny przypomina drogę Narodu Wybranego do Ziemi Obiecanej. I jedni i drudzy nie mieli łatwo, ale w końcu dotarli do celu swojej wędrówki. I w tej części książki mamy wyraźne przesłanie: trzeba podążać za swoim pragnieniem pomimo niepowodzeń i problemów.

czwartek, 1 września 2016

Znałam to, zanim stało się modne, czyli „Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął” Jonas Jonasson

Allan Karlsson to człowiek, który właśnie obchodzi swoje setne urodziny. Postanawia coś zmienić w swoim życiu i wyskakuje przez okno domu spokojnej starości. Poznajemy życie Allana, w retrospekcjach, od narodzin aż do momentu umieszczenia go w domu spokojnej starości. Czytelnik razem z nim udaje się w kolejną, być może ostatnią podróż w jego życiu. Jak na stulatka Allan potrafi zaleźć za skórę: kradnie walizkę, ucieka autobusem, zjednuje sobie przyjaciela i stawia na nogi całą policję, a wszystko to w sposób iście rozbrajający. Allan jest szczery i wydaje się niewinny jak dziecko – „wszystko czego chciałem to wysadzać mosty”. Śmiały skok głównego bohatera z okna domu starości staje się nieprzewidywalny w skutkach, zmienia życie wielu ludzi i otwiera im oczy, że nigdy nie jest za późno na zmiany.

„Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął” Jonasa Jonassona to świetna książka. Uśmiałam się przy niej jak norka. Dowcipne dialogi, zwroty akcji i kompletnie nieprzewidywalne wydarzenia. Jednak wiem, że ze względu na język nie wszystkim się ta książka spodoba. Język Jonassona jest specyficzny, przywodzi mi na myśl Terry’ego Pratchetta: podobne zawiązanie akcji, podobna budowa zdań. Jeżeli ktoś lubi Pratchetta to podejrzewam, że „Stulatek…” bardzo mu się spodoba.

W 2014 roku do polskich kin wszedł film na podstawie tej książki. Najpierw premiera miał być 23 maja, aż w końcu udało im się ją zrobić 29 czerwca (gratuluję, premiera w Szwecji była w grudniu 2013 roku). Film podobno miał być „brawurową komedią”. Jak dla mnie – nie leży nawet obok książkowego pierwowzoru. Tak to już jest, że ekranizacje są gorsze niż książki. Bardzo się zawiodłam, ponieważ książka szalenie mi się podobała i miałam nadzieję, że na filmie uśmieję się podobnie. Niestety tak się nie stało. Wydaje mi się, że film jest skierowany do ludzi, którzy książki nie czytali, ponieważ ja cały czas miałam w głowie to, czego w filmie brakowało.

W filmie brakowało sporo rzeczy. Oczywiście, gdyby wiernie zekranizować książkę to film trwałby pewnie z 3 godziny albo więcej. Kompletnie po macoszemu potraktowano retrospekcje – niby są, mamy tam jakieś odniesienie do przeszłości Allana, ale najzabawniejszych fragmentów, przy czytaniu których śmiałam się do łez, nie było. Nie ma przedstawionej całej historii brata Einsteina i jego żony. Niby mamy akcję, ale w książce – tak mi się wydaje – była ona bardziej dynamiczna (albo to ja tak szybko czytam). Podsumowując: zabrakło kilkunastu naprawdę dobrych scen oraz takich, które więcej wyjaśniłyby widzowi – no bo o co chodzi z tą walizką z pieniędzmi? Kim jest ten siwy facet na Bali? No i nie ma przemyśleń o cudownych obszczykapciach, który już na samym początku wywołał u mnie salwy śmiechu. Brakowało tutaj tego narratora w trzeciej osobie, który w książce wszystko wyjaśnia. Zdarzało mi się też w kinie śmiać w innych momentach, niż reszta widowni, ponieważ przypominałam sobie sceny z książki, które wiązały się z tymi na ekranie.

Film mnie zawiódł, ale nie jest zły. Jest taki do obejrzenia, ale żeby się czymś zachwycać – moim zdaniem może osoby, które nie przeczytały książki będą się bardzo dobrze na nim bawić.

Książka jest świetna. Jak już pisałam wyżej, nie każdemu może się spodobać, ale warto spróbować przeczytać, bo a nóż widelec możecie natrafić na książkę, która wywoła u was ból brzucha ze śmiechu.

„Brawurowy film” – nie bardzo. „Brawurowa powieść” – jak najbardziej.