poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Trzy razy nie, czyli "Paulina w orbicie kotów" Marty Fox

Są takie książki, które czyta się z czystej ciekawości. Sprawdzamy w ten sposób na przykład to, czy na pewno nie lubimy danego gatunku, autora, tematyki. Czytając Paulinę w orbicie kotów sprawdzałam, czy będzie tak samo beznadziejna i irytująca jak dwie poprzednie części – Magda.doc i Paulina.doc, które są moimi książkami spod znaku „nigdy więcej”. Na początku myślałam, że może jestem za stara na niektóre książki, w końcu jestem mi już bliżej do trzydziestki niż dwudziestki (kiedy to się stało ja się pytam?!). Ale Magdę.doc i Paulinę.doc czytałam, będąc w wieku, do którego te książki były skierowane i bardzo mi się nie podobały. Bardzo bardzo. Życie Magdy było zbyt idealne. Oczywiście, zaszła w nieplanowaną ciąże, matka nie chciała jej znać, miała pod górkę, ale wszystko nagle zaczęło się układać. Magda była tak zaradna i opanowana, że doprowadzało mnie to do szału. Dziadek jej córeczki wynajął (lub kupił, teraz już nie pamiętam) mieszkanie dla niej, Magda zdała maturę ze wszystkich przedmiotów na szóstki, była taka zdolna i mądra. Przy lekturze tych dwóch pozycji chyba mój wrodzony bałaganiarz i leniwiec mocno protestowali. Oraz moje poczucie realizmu.

Paulina jest córką Magdy, która nazywa ją Palinką. Ma też dwóch tatusiów: Łukasza Starszego i Łukasza Młodszego. Osoby, które czytały poprzednie książki już od początku wiedzą, o co chodzi. Ci, którzy pierwszy raz spotykają się z Pauliną, mogą być lekko zaskoczeni. Książka to pamiętnik 13-letniej Pauliny, która prowadzi go w (a jakże!) dokumencie Microsoft Word o nazwie „Paulina w orbicie kotów”. Fragmenty z jej pamiętnika trafiają na bloga (który istnieje: http://paulina-w-orbicie-kotow.blog.onet.pl). Paulina powoli otwiera się przed internetową społecznością ze swoją rodzinną historią. Stałą rubryką są „Kocie wiadomości”, niektóre mnie bardzo rozśmieszyły (w pozytywnym sensie). Dziewczyna wkleja do swojego pamiętnika-dokumentu wybrane komentarze z bloga. Oczywiście, zwrot „w orbicie kotów” nie może być bezpodstawny: Palinka ma kotkę o imieniu Poppea, na która rodzice mówią Pompka. I to dzięki tej kocicy odnajduje Dżordża, stary komputer swojej mamy, a w nim jej zapiski, jej pamiętnik, który prowadziła tak samo jak teraz jej córka, w Wordzie. Osoby, które czytały poprzednie części, nie dowiedzą się niczego nowego. Widzimy, jak Paulina z zaciekawieniem i przestrachem zaczyna czytać pamiętnik swojej mamy. Jak dziwi się realiom tamtych dni, jak stara się uporządkować swoje myśli po każdym przeczytanym fragmencie. W końcu jej mama odkrywa, że córka dorwała się do jej starego komputera i jest z tego powodu szczęśliwa. Jej zapiski nie przepadły, a jej dziecko może dowiedzieć się czegoś więcej o tym, z czym jej mama musiała się borykać. Do odkrycia rodzinnej tajemnicy dochodzą jeszcze różne dziwne zdarzenia w szkole oraz poza nią, pierwsze zauroczenie i próby odnalezienia się w świecie uczuć.

Moim zdaniem, książka ma wiele fragmentów, które byłyby raczej odpowiednie dla dzieci z podstawówki niż gimnazjum. Na czoło pod tym względem wysuwa się Wielka Parada Kotów oraz list, który dzieci dostają z Wielkiej Brytanii. Przy czytaniu tych rozdziałów cały czas powtarzałam: „Ale … to tak na serio?!”. Byłam pewno, że nagle autorka robi sobie żarty z czytelników, wstawiając do książki bezsensowny i zupełnie nierealny fragment, który może kupiłyby dzieci w szkole podstawowej, ale na pewno nie w gimnazjum. Ale nie. Ona tak na serio. Książki Marty Fox na pewno w większości są trafne, pisarka ma duże doświadczenie w pisaniu książek młodzieżowych, ale akurat Paulina w orbicie kotów w większości jej nie wyszła, niestety.

Książka jest pewnym uzupełnieniem dwóch poprzednich części, więc powinno przeczytać się Magda.doc i Paulina.doc przez rozpoczęciem Pauliny w orbicie kotów. Książki warto przeczytać choćby dlatego, żeby wiedzieć, jakich zabiegów nie powinno się stosować w książkach i jak nie powinno się kreować głównego bohatera. A oprócz tego – więcej realizmu proszę! Wydaje mi się, że młodzież chętniej poczytałaby książki z bardziej realnymi zdarzeniami, niż trochę wydumanymi opowieściami.

środa, 24 sierpnia 2016

Sek­ret pot­rze­buje dwóch twarzy, by się od­bi­jać i dwóch par oczu, by móc obserwować, czyli "Idealna" Magdy Stachuli

Trudno było mi się przebić przez początek. Pierwsze 100 stron przeczytałam jeżdżąc na rowerku stacjonarnym. A reszta to już jakoś sama się przeczytała, przy czym prawie ostatnie 150 stron wciągnęłam przed rozmową o pracę (której nota bene nie dostałam, ale nic to - najwidoczniej nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem).

Poznajemy życie czterech osób: Anity i Adama (małżeństwo), Eryka i Marty. Młode małżeństwo bezskutecznie od dwóch lat stara się o dziecko. Życie Anity kręci się tylko wokół odpowiednich dni cyklu do ewentualnego zapłodnienia, przez co w niepamięć odeszła spontaniczność i młode małżeństwo coraz bardziej oddala się od siebie. Eryk jest artystą, malarzem, który dostaje zlecenia na obrazy i rzeźby. Marta ... no cóż, od razu wiadomo, że Marta chce tutaj nieźle namieszać.

Narracja jest prowadzona w pierwszej osobie i ma pamiętnikarski charakter. To co rzuca się w oczy po przeczytaniu parunastu stron to sposób wypowiedzi każdego z bohaterów, a właściwie sposób formułowania przez nich myśli. Wszystko zapisane jest takimi samymi "okrągłymi" zdaniami: rozbudowanymi i wyważonymi. Rozumiem, że mamy do czynienia z ludźmi wykształconymi, po studiach, ale nawet tacy ludzie myślą różnie. Oprócz tego chyba rzadko kto myśli w sposób "a teraz ubiorę bluzkę w kwiatki, którą kupiłam w tamtym sklepie na rogu". Raczej, tak jak pisałam na początku akapitu, wygląda mi to na kartki z pamiętnika.

Relacje osób, które śledzimy, mimo że stylistycznie są napisane bardzo podobnie, różnią się pod względem słownictwa. Możemy spojrzeć na tą samą sytuację z perspektywy dwóch, a czasami trzech osób. Widzimy, w jak różny sposób reagują na te same sytuacje, co o nich myślą, w jaki sposób je postrzegają i jakich różnych słów używają, żeby opisać to samo wydarzenie. Jest to bardzo ciekawe i pozwala czytelnikowi zastanowić się nad tym, który z bohaterów może mieć rację.

Rozwój fabuły książki można spokojnie określić słowami wiersza Jana Brzechwy "Najpierw powoli jak żółw ociężale, ruszyła maszyna po szynach ospale ...". Akcja powoli się rozkręca. Tak mniej więcej do 3/4 książki byłam pewna, że już wszystko rozgryzłam i wiem kto z kim, kto kogo. I wtedy autorka serwuje czytelnikom ogromne zaskoczenie. Może co bardziej uważny i zaprawiony w tego typu literaturze czytelnik poukładał wcześniej wszystkie puzzle, ale mnie po prostu kolokwialnie kapcie spadły, a szczęka rąbnęła o podłogę. Tego się nie spodziewałam.

Jedyne do czego mogę się przyczepić to zakończenie książki. Jak dla powieści z taką fabuła jest ono, powiedziałabym, zbyt normalne. Nie jest złe, ale oczekiwałam kompletnie czegoś innego.

Muszę się przyznać, że spodziewałam się takiego sobie thrillera, który ani mnie nie zaskoczy, ani mi się nie spodoba. Myliłam się. Książka Magdy Stachuli to na prawdę udany debiut, który warto przeczytać. Na okładce napisano, że jest to powieść dla fanów Dziewczyny z pociągu. Książki Pauli Hawkins nie czytałam, ale jeżeli trzyma w napięciu tak, jak Idealna to z chęcią przeczytam. W sumie na okładce Dziewczyny z pociągu można napisać "Dla fanów Idealnej" ;)

PS Niestety, praski tramwaj stoi w zajezdni, miał ruszyć na nowo w lipcu, ale chyba coś nie wyszło. No nic, czekam z utęsknieniem, bo bardzo chciałabym zrobić sobie wirtualną wycieczkę po Pradze :)
Gdyby ktoś, tak jak ja, też czekał na ponowne uruchomienie tramwaju to podaję link, pod który można zaglądać: klik!

PS 2 Sentencję w nagłówku wymyślił Stephen King, a nie ja (a szkoda).


Za możliwość przeczytania książki dziękuję 
Agnieszce Kalus, autorce bloga "Czytam, bo lubię"

http://www.czytambolubie.com/

 Więcej o książce na stronie
Wydawnictwa Znak:


http://www.znak.com.pl/kartoteka,ksiazka,10242,Idealna

wtorek, 23 sierpnia 2016

Nie byłam w Meksyku, ale Meksyk był u mnie, czyli "Przeklęta laleczka" Ewy Rajter

O tym, jak bardzo książka mnie wciągnęła, świadczy to, że otrzymałam ją w lutym a dopiero w lipcu skończyłam czytać. Od lipca staram się urodzić recenzję, ale jak widać idzie mi to niesłychanie opornie. Bo i książka, przynajmniej dla mnie, jest oporna.

W jednym z meksykańskich hoteli splatają się losy czwórki Polaków, którzy przylecieli do Meksyku w różnych sprawach. Zuzanna przyleciała na Światowy Kongres Kryminologów. Wiktor, fotograf, odkładał pieniądze na wymarzony wyjazd o Meksyku przez dwa lata. Ewa, malarka, pracuje nad zleceniem. Agata wraz z ekipą filmową otrzymała zaproszenie na wywiad od jednego z najbardziej wpływowych meksykańskich biznesmenów, który jest podejrzewany o kontakty z mafią. A na dodatek w hotelu w tajemniczych okolicznościach zginęła turystka. Jak połączyć te wszystkie osoby ze sobą? Okazuje się, że można, a nawet trzeba.

W Przeklętej laleczce wszystko jest zbyt idealne. Kobiety i mężczyźni są jak z obrazka. Nie ma najmniejszego problemu z porozumiewaniem się z obcokrajowcami. Angielski jest perfect. Inne języki, jakiekolwiek by one nie było, też nie sprawiają problemu w komunikacji międzyludzkiej. I może gdzieś tam są jacyś płatni zabójcy, którzy mogą cię zabić przez przypadek. Może i gdzieś tam jest jakiś narkotykowy boss, który musi dokonać zemsty. Może i pistolet zaraz wystrzeli. Czymże to jest, przy skuteczności działań naszych bohaterów. W moim odczuciu, czasami postacie działają kompletnie nielogicznie. Co robi naprawdę zdenerwowana osoba, która właśnie dostała bukiet kwiatów z liścikiem, w którym ewidentnie ktoś jej grozi? Pakuje się i dzwoni na policję? Nie! Bierze prysznic! To jest właśnie to, co w tej chwili powinna zrobić osoba, której grozi niebezpieczeństwo.

Czytając tę książkę czułam się jakbym czytała książkę Marty Fox Paulina w orbicie kotów (i wcześniejsze z tej serii). Niby wszystko się wali, niby wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że to się nie może udać, a jednak! Udało się! Jak to się stało? Kto tam wie, najważniejsze że nie zginęliśmy!

I jeszcze jedno, co mnie kompletnie rozwaliło. W książce bohaterowie czytają zbiór opowiadań jakiegoś amerykańskiego pisarza. I wszystko byłoby w porządku, gdyby była o tym tylko wzmianka. Ale nie. Czytamy te opowiadania razem z postaciami. Praktycznie 16 stron książki to te opowiadania, które - moim zdaniem - nie wnoszą nic ciekawego do całej książki. Akcja w tych momentach po prostu stoi, o ile nie kompletnie leży. Książka równie dobrze mogła być krótsza o to 16 stron, nikomu nie nic by się nie stało, a dla całej historii wyszłoby to na plus.

Żeby nie było tak, że mi się tylko nie podoba to teraz o tym, co mi się w książce podobało. Trzeba przyznać autorce, że jej opisy miejsc są niesłychanie barwne. Pisarka tworzy otoczenie z iście malarską precyzją.Wręcz czułam palące meksykańskie słońce i mieszaninę różnych zapachów unoszącą się w powietrzu. Podejrzewam, że wielu ludzi po przeczytaniu Przeklętej laleczki zacznie liczyć swoje oszczędności, pakować plecak i szukać najtańszego biletu lotniczego do Meksyku. Dla reszty, czyli takich home edition jak ja, wizja karteli narkotykowych i mafijnych bossów skutecznie utwierdzi w przekonaniu, że Zakopane czy Władysławowo to też bardzo dobry wakacyjny wybór - może słońce nie grzeje tak mocno jak w Meksyku, ale przynajmniej ludzi da się zrozumieć bez problemu (w większości).

Kolejnym plusem książki jest prawdziwość miejsc, które zostały opisane. Ewa Rajter wyznaje zasadę że "należy pisać o miejscach, które się zwiedziło". Autorka odwiedziła w swoich podróżach m.in właśnie Meksyk, więc opisuje miejsca, w których była i które widziała. Można wpisać w Google miejsce i nazwę hotelu i od razu hotel z naszej wyobraźni nabierze prawdziwego kształtu. Tak samo z innymi miejscami. Oczywiście, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby bazować jedynie na własnym wyobrażeniu, ale ja bardzo lubię porównywać swoje wyobrażenia z rzeczywistością. Zazwyczaj okazuje się, że moja wyobraźnia wymyśliła coś, czego żaden architekt by nie zbudował.

Książka ... cóż, na pewno komuś się spodoba. Jest w niej trochę niebezpieczeństwa i erotyki (a czasami niezabezpieczonej erotyki). Usilnie w głowie pojawia mi się sformułowanie: powieść dla kobiet, które chcą czegoś więcej niż mdlejących bohaterek. Jeżeli natomiast potrzebujecie więcej realizmu i trochę więcej wartkiej akcji, poszukajcie czegoś innego.

Więcej o książce na stronie
Wydawnictwa Jaguar: 
http://wydawnictwo-jaguar.pl/books/przekleta-laleczka/

PS I na koniec jedno z moich ulubionych zdań z całej książki (Malarka Ewa opisuje swoje życie):
"Wiedziała, że według wszystkich znaków na niebie i na ziemi powinna być szczęśliwa (...)" - eee ... nie, to tak nie działa? To czy jest się szczęśliwym zależy przede wszystkim od tego, jak odnajdujemy się i czujemy w danej sytuacji. Jeżeli otoczenie luksusów, zamknięcie w złotej klatce przez męża i porzucenie dla niego kariery i marzeń nie jest dla Ciebie szczęściem to może ... to nie jest szczęście? Pomyślałaś o tym w taki sposób?

PS 2 Dobra, skłamałam. To jest moje ulubione zdanie z całej książki: "Ściany od góry do dołu zapełnione były stekami". Nie, to nie jest opis spiżarni. To opis biblioteki. Taki tam chochlik wrzucił "s" przed "tekami" i wyszło co wyszło. Uśmiałam się przy tym jak norka. I niech mi ktoś powie, że błędy w książkach jedynie denerwują.

niedziela, 21 sierpnia 2016

Muzyka w cieniu Ospedale della Pieta, czyli "Wenecja Vivaldiego" Laurel Corona

„Musimy walczyć o to, czego pragniemy, i głośno o tym mówić, a jeśli sami nie wiemy, czego chcemy, to nie możemy oczekiwać, że dowiemy się tego od innych”

Laurel Corona – wywiad w książce, s. 427


Historia życia dwóch sióstr: Maddaleny i Chiaretty. Sieroty stają się wychowankami Piety, która kształci najlepsze muzyczki w Wenecji. Poznajemy ich zmagania z codziennością oraz próby przystosowania się do sztywnych reguł ośrodka. Potrzeby sióstr są różne: jedna jest szczęśliwa za zamkniętymi murami Piety, druga pragnęłaby być „piękną damą w gondoli”. Maddalena jest utalentowaną skrzypaczką, a Chiaretta posiada piękny głos. Dziewczęta mają tylko dwie szanse na zmianę swojego statusu: albo wyjdą za mąż (czyli zostaną wypatrzone przez jakiegoś mężczyznę), albo zostają umieszczone w klasztorze – chyba że okazują się bardzo utalentowanymi muzyczkami, wtedy zostają nauczycielkami w Piecie. Życie Maddaleny upływa monotonnie, dopóki nie zjawia się nowy nauczyciel skrzypiec – Antonio Vivaldi. Rudy Ksiądz uznaje dziewczynę za niezwykle utalentowaną i zaczyna udzielać jej indywidualnych lekcji gry. W Maddalenie budzą się nowe uczucia, które za wszelką cenę musi zwalczyć. Jest wychowanką Piety, a on – księdzem. Chiaretta została wybrana na żonę przez Claudia, członka jednej z najpotężniejszych rodzin w Wenecji. Życie obu sióstr ulegnie zmianie. Na lepsze, czy na gorsze?

Książka sama w sobie nie jest zła, nie jest nawet typowym romansidłem, czego bardzo się bałam. Jednak zakończenie książki mocno mnie rozczarowało i nie uważam, żeby element, o którym wspomina się przez całą powieść, powinien zostać nierozwiązany. Sama pisarka w wywiadzie zamieszczonym na końcu książki mówi, że w trakcie pisania zdała sobie sprawę, że przestała ją interesować przeszłość sióstr, wolała skupić się na rozwiązywaniu i budowaniu teraźniejszej akcji. Autorka zebrała pokaźny materiał źródłowy na temat działalności Piety i wykonała niezwykłą pracę, przekazując niesamowicie dużo informacji w sposób, który nie nudzi, a może zainteresować czytelników do szukania wiadomości na własną rękę. Niestety, skupienie się na stworzeniu książki quasi-historycznej spowodowało, że rozwiązanie tajemnicy, czyli to, czego czytelnik oczekuje od początku lektury, czego właściwie się spodziewa, nie następuje. Z jednej strony mamy element zaskoczenia – jesteśmy przyzwyczajeni, że każda tajemnica w książkach zostaje rozwiązana. Z drugiej czujemy niedosyt – opowieść nie jest zamknięta w tym aspekcie, chociaż samo zakończenie książki pokazuje, że nie będzie kontynuacji. Autorka skupiła się na swoich potrzeba, a kompletnie zapomniała o potrzebach czytelników, co nie powinno mieć miejsca. Z jednej strony pisze się książki, które samemu chciałoby się przeczytać, a z drugiej trzeba mieć na uwadze to, że jednak ktoś tą książkę musi kupić.

Dużym plusem jest to, że autorka przekazuje fakty na temat życia Vivaldiego, takie jak jego stan zdrowia, utwory (na samym końcu książki jest spis utworów, które zostały opisane – tylko w jednym z nich autorka zmieniła datę powstania, ponieważ data późniejsza bardziej pasowała jej do fabuły). Zamieszczone są też fakty na temat ponownego wykorzystania utworów czy innych praktyk, jakie miały miejsce w operze w tamtym czasie. Pod pozorem beletrystyki, czytelnik przyswaja wiele prawdziwych informacji, co moim zdaniem jest bardzo cenne – zważywszy na to jak często ludzie podchodzą do opery z dystansem. W treści książki użytych jest dużo włoskich słów (najczęściej określające różne formy muzyczne), ale na całe szczęście na końcu książki znajduje się słowniczek, więc czytelnik nie zostaje bez wyjaśnienia.

Książka jest całkiem wciągająca, była przynajmniej dla mnie, bo opera i terminologia muzyczna to dla mnie jak dom. Jednak osoby, które nie lubią mnogości niezrozumiałych słów w ciągu tekstu i ciągłego sięgania do słowniczka, mogą się zniechęcić. Książka, mimo pewnych słabych punktów, jest warta przeczytania, idealnie nadaje się na wakacyjne lenistwo.